Nasza Historia

Tak więc wszystko zaczęło się wiosną 2002 roku. Mama Rogala kupiła jedzonko dla psa, a do paczki dołączony był dysk.

Jako, że Rogal i Gekon uwielbiali biegać, skakać i grać we wszystko w co tylko było można (w to w co nie można było również;) Wzięli dysk i poszli na podwórkowy placyk. Miejsce to do tej pory jest głównym punktem spotkań całej placykowej rodziny i wszystkich wielbicieli Urban Frisbee ze Śródmieścia płn. To tu rozpoczeła się historia przyjaźni pomiędzy Dyskiem-Frisbee, a El Banditto. Nazwaliśmy tak siebie, dwóch zwykłych dzieciaków rzucających Frisbee.

Od wtedy straciliśmy dziesiątki dysków w studzienkach, krzakach, na dachach, pod kołami samochodów  oraz wyrzucając całkowicie połamane do kosza. Nie oszczędzaliśmy żadnej ściany, samochodu, okna czy chodnika.

W 2006 roku, znaleźliśmy grupę grającą w sport zwany ULTIMATE. Była to drużyna RJP z Warszawy. Gra łączyła rzeczy, które kochaliśmy. Rywalizację drużynową i rzucanie `plackiem`. Przez ponad pół roku przychodziliśmy na treningi na pola mokotowskie. Tam też poznaliśmy Sergiusza z którym potem założyliśmy drużynę El Banditto.

Pierwszy nasz turniej miał miejsce w Sosnowcu 2007. Potem przez długi czas skład naszej drużyny ulegał rotacji. Co jakiś czas ludzie przychodzili i odchodzili.

W 2008 roku drużyna zmieniła nazwe na ALTIMEJT WARSAW FRISBEARS. Złożona jest z wielbicieli latającego dysku nie tylko z warszawskiej AWF.

Przez te wszystkie lata zaszczepialiśmy ludzi w całej Warszawie miłością do dysku. Mam nadzieję, że wszyscy dalej gracie i robicie z nim coraz więcej niemożliwych rzeczy i pamiętajcie, że TO NIE JEST TYLKO GRA, TO SPOSÓB NA ŻYCIE.
R

poniedziałek, 18 maja 2009

Turniej we Wrocławiu

Po niedawnej wygranej na turnieju pod Warszawą byliśmy bardzo zmotywowani i mieliśmy mnóstwo pozytywnej energii. Zebraliśmy więc najmocniejszą ekipę, zaprosiliśmy kilkoro naszych groopies i wyruszyliśmy na podbój Wrocławia mając najszczersze chęci wygrania tego turnieju.. W składzie Koc, Szymon, Igor, Calin, Śledziu, Gekon, Kret, Sergiusz, Maja, Magda, Joda, Sieraj oraz Ja-Rogal myśleliśmy, że nikt nie będzie w stanie nas zatrzymać.

Wspomnę jeszcze o kilku ważnych osobach. Na ostatnim treningu przed turniejem kostkę skręcił sobie jeden z naszych nowych zawodników Michał vel Kato. Zmartwiło nas to niezmiernie. Do tej pory szczerze mówiąc myśleliśmy, że jesteśmy niezniszczalni. Na dzień przed wyjazdem Ola vel Cicha z powodów rodzinnych również zrezygnowała z wyjazdu. Byłabyś wielkim wsparciem. Przykro nam że nie mogłaś jechać i wiedz, że łączymy się z tobą w bólu...... 

Reszta ekipy - Daria, Iza oraz Piotrek mieli nas dopingować. W ostatniej chwili Piotrek został jednak wybrany do składu i już jako zawodnik AWF grał z nami cały turniej. Masz bracie predyspozycje do zostania bardzo dobrym graczem. Mamy nadzieję że będziesz z nami dalej trenował. Pozdrowienia dla Ciebie.

Ruszyliśmy o godzinie 15:30. Ja-Rogal, mój stary ziomek Olo, Joda i Sieraj jako kierowca. Niestety jak to w dużych miastach bywa, korki na drodze wyjazdowej skutecznie opóźniły nasz wyjazd o kilka godzin. W końcu udało nam się w oddalić o jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów od Warszawy, gdy w naszym VW Passacie zauważyliśmy nienaturalny brak mocy. Zatrzymaliśmy się na pierwszej stacji benzynowej i kolejne pół godziny straciliśmy na szukanie usterki. Znaleźliśmy. Wielka jak palec dziura w przewodach doprowadzających powietrze do Intercoolera. Oznaczało to, że nie mamy turbiny, a to z koleji oznaczało, że od zera do setki będziemy rozpędzali się w około tysiąc lat świetlnych. Czytaliście relację z Wiednia?? To nawiązując do Niej nazwijmy to Klątwą Zająca. W międzyczasie dołączył do nas drugi samochód, a w nim Calin, Iza, Szymon, Igor oraz wspomniany Piotr. Sieraj niewiele myśląc, zakasał rękawy i zabrał się do naprawy. Przyświecał mu stary harcerski sposób. `Taśma klejąca i podpałka jest dobra na wszystko`:) 

Reszta z nas, która nie bardzo miała jak pomóc przy naprawie, ku zdziwieniu klientów stacji zaczęła rzucać po całej jej terenie naszym ukochanym dyskiem. Wykonaliśmy pewnie ze 100 rzutów zanim samochód był `gotowy`. Zapakowaliśmy z powrotem nasz rzeczy i uradowani ruszyliśmy w dalszą podróż. Co prawda z naszego silnika przy każdym dodawaniu gazu wydobywał się dźwięk jakbyśmy przenosili się w czasie, ale samochód przynajmniej jechał.

Jadąc cały czas w okolicach 100 kilometrów na godzinę punkt 24ta dotarliśmy na miejsce. Zapłaciliśmy za kemping i zabraliśmy się za rozstawienie naszego namiotu, sławnej `KOZICY`. Kozica jest w stanie pomieścić, pewnie z 15 osób więc większość z nas miała już dach nad głową. Czekając na resztę drużyny ruszyliśmy na powitalną imprezę przy ognisku. Mnóstwo znajomych twarzy, ale również wiele nieznajomych spowodowało, że znów poczuliśmy turniejowy klimat. Kilka uściśniętych dłoni oraz kilka czułych uścisków udowodniło nam, że jesteśmy jedną wielką rodziną.

Jak to bywa na turniejach wraz z Gekiem, Kretem oraz Piotrkiem, po zjedzeniu kiełbasek do rana rzucaliśmy plackiem na terenie kempingu. Poszliśmy spać zmęczeni, ale i usatysfakcjonowani około godziny szóstej rano. Śniadanie zjedliśmy w ciemnych okularach, ale poranna kawa pomogła nam otworzyć do końca oczy. 

Pierwszy mecz zagraliśmy o godzinie 9:45 i był to mecz z Pickup`em. Spodziewaliśmy się łatwego meczu. Takiego dobrego na rozgrzewkę. Szybko jednak okazało się, że byliśmy w błędzie ponieważ wielu dobrych graczy z innych drużyn również pomyślało, że mogliby się na tym meczu rozgrzać. Efekt - po ciężkim boju - wygrana jednym punktem. Wynik 6-5 dla nas.

Po meczu usiedliśmy sobie we własnym gronie i wylało się trochę gorzkich słów. Poczuliśmy, że coś jest nie tak i że nasza `nadnaturalna siła` jest gdzieś głęboko uśpiona. Jednym słowem całkowity brak mocy. Niestety nic nie pomagało nam jej obudzić. Kawa, piwo, słodycze czy nawet muzyka.

Kolejny mecz potwierdził nasze obawy. Drużyna z z racji wieku (stworzona z 11-15 latków pod przewodnictwem Szymona ze Spirit On Lemon), nie powinna była zagrozić naszej drużynie. Ich taktyka, wszyscy do zony, a Szym rzuca, bardzo dobrze się sprawdzała, a my nie mogliśmy na to nic poradzić. Ostatnim zrywem udało nam się odskoczyć na dwa punkty. Całe szczęście, bo byłby to straszny wstyd przegrać z tak młodą drużyną. Życzymy Wam wspaniałych wyników i chcielibyśmy żebyście zakochali się w tym sporcie tak jak my. Mecz z drużyną SOL Jr. wygrany przez nas 5:3, był naszą osobistą porażką. 

Kolejny mecz z Uwagą Pies. Niestety nadal nie byliśmy sobą i nie potrafiliśmy grać na poziomie. Szkoda bo już od dawna chcieliśmy zagrać, z tą bądź co bądź, jedną z najlepszych polskich drużyn. Obiecuję ci Patryku, że na następnym turnieju stawimy Wam czynny opór. Tym razem nie pójdzie Wam tak łatwo!!:) Mam nadzieję:)

Wieczorny mecz z drużyną Uncle John's Band nie przyniósł nic nowego. Drużyna ta, stworzona z bardzo doświadczonych i wiekowych już graczy przez cały czas prowadziła. Ich spokój, idealne rzuty i wybiegnięcia pozwoliły im wygrać bezpieczną przewagą. Simon widząc ich grę, a potem klimat Tej drużyny powiedział, że też chciałby tak żyć. Jeżdżenie po całym świecie, imprezy i czerwone ze zmęczenia oczy, Altimejt Frisbee i nie-schodzący uśmiech z twarzy. Czego więcej chcieć. No może bratniej duszy przy boku i wiernego psa. No i może jeszcze podobnych umiejętności. No to mamy swój cel:)

Na początku zapomniałem wspomnieć, że cały dzień graliśmy w ulewnym deszczu i naprawdę poza grą nie było, żadnego pozytywnego aspektu. Słabe mecze, złe fluidy krążące wśród drużyny, deszcz oraz zimno sprawiły że z boiska schodziłem smutny.

Wiedząc jak mocną jesteśmy drużyną, i że potrafimy grać i stawić opór każdemu, dosłownie KAŻDEMU. To w takie dni w które nic nie wychodzi powodują u mnie delikatne załamanie i chęć skoczenia z dachu. Może niskiego dachu, ale zawsze. Mamy jeszcze przed sobą wiele lat grania razemi i wiem, że z tą ekipą osiągniemy jeszcze nie jeden szczyt, a może nawet coś więcej... Jestem dobrej myśli.

W sobotni wieczór drużyna WD40 zorganizowała imprezę w pubie Tawerna. Większa część drużyny zdecydowała się jechać taksówkami. Ja z Gekiem, Kretem i Piotrkiem zdecydowaliśmy na spacer. Chcieliśmy ochłonąć i pozwiedzać trochę to piękne miasto jakim jest Wrocław. Po drodze spotkaliśmy chłopaka, który zaproponował, że w zamian za nasze towarzystwo zaprowadzi nas do pubu w którym odbywała się impreza. Idąc z Nim cały czas nad głowami latał dysk. Decydując się na mały `Parkour` poszliśmy zwiedzać wrocławską śluzę. Przyznam, że była tak wielka, że zrobiła na mnie duże wrażenie. 

Kilka minut później weszliśmy na imprezę. Z racji naszych humorów zasiedliśmy na patio i przez większość imprezy obserwowaliśmy ludzi z góry. Calin, Sieraj, Joda i Iza cały czas na dole bansowali. Sierajek jak to czasem bywa został wyrzucony z klubu za `ordynarne` zachowanie jakim jest wskoczenie na plecy Jody. Ochroniarz wymierzył mu `przyjacielskiego` kuksańca w bok i wyprowadził na zewnątrz. Artur jednak umie się dogadać z każdym i po chwili z uśmiechem z powrotem wkroczył na parkiet. Ja zaś co chwilę schodziłem to do baru to na dwór rzucać plackiem. Podczas jednej z takich wypraw dotarliśmy za pobliski budynek za którym odbywał się pokaz kinowy Seksmisji. Na świeżym powietrzu!! Strasznie lubię Wrocław...

Wracając również wybraliśmy drogę pieszo. Szliśmy przez Wrocławskie Parko-Lasy, które przytłaczały swoim ogromem. W Warszawie nie ma tak wielkich drzew. Jak tylko dotarliśmy do namiotu, położyliśmy głowy na poduszkach i szybko zasnęliśmy po tak męczącym dniu.

Następnego dnia rano graliśmy półfinał z drużyną GMF. Jakoś tak się składa, że gramy ze sobą bardzo często. Może dlatego mamy też zawsze fajny Spiryt. Wszyscy lubimy się poza boiskiem i może to przekłada się na naszą grę. Zaczęliśmy dosyć słabo do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić na tym turnieju. Gdy wreszcie się obudziliśmy było już za późno na odrobienie strat.

Mimo wszystko mecz na dobrym poziomie. Czuliśmy, że mamy wreszcie siłę by walczyć. Szkoda tylko, że dopiero teraz i niestety o miejsca 5-8. 

Ostatni mecz graliśmy z Astro Disco. Jak zwykle bardzo ostry i dynamiczny. Znów początek nie należał do najlepszych. Pięć do jednego dla Astro w pierwszej połowie. Na szczęście dla nas szybko się otrząsnęliśmy i wzięliśmy do odrabiania strat. Ostatni punkt zdobyliśmy dzięki opanowaniu Piotrka. Końcowy wynik 9:5 dla nas. Zdobyliśmy AŻ 8 punktów z rzędu i to chyba nasz rekord:) Na koniec po meczu zrobiliśmy sobie pamiątkową fotę z Astro oraz wykonaliśmy zabawę w `kręciołka`, którą wcześniej wymyślił poszukujący epickich doznań Sieraj. 

Szkoda, że nie graliśmy tak przez cały turniej, bo wtedy szansa na podium byłaby ogromna. Z drugiej strony to dobrze, bo dzieki temu wiemy, że mamy jeszcze długą drogę przed sobą. Mamy też motywację. Było nas 15 osób i widać było zaangażowanie wszystkich. Mam nadzieję że nie były to tylko puste słowa, i że wszyscy będą się starać tak jak mówili. Jeśli tak już nie mogę się doczekać kolejnego turnieju.

Po wszystkim zostało nam tylko oglądać zacięty finał RJP kontra Uwaga Pies. Niesamowity doping dla obu drużyn dodał skrzydeł grającym. Co ciekawe te same osoby dopingowały i jedną i drugą drużynę. To się nazywa przyjaźń:)

 "Uwaga też, Uwaga też, przyjacielem Warszawy jest"

Wygrała drużyna RJP i to na ich ręce został złożony `rolkowy puchar`. Gratulujemy wygranej. Mimo, że są już emerytami tego sportu;) i każde z nich ma swoje sprawy, to jeszcze czasem znajdują czas żeby pobić całą Polskę i unieść zwycięsko ręce. Jedyne co mi pozostaje to być ich wiernym kibicem i zawsze głośno krzyczeć; RJP, RJP, RJP.....

Po spakowaniu się i pożegnaniu wszystkich (jeśli kogoś pominęliśmy to żegnamy się teraz;) zdecydowaliśmy się na zwiedzenie wrocławskiego ZOO. 
Z frisbee w ręku i sokiem pod pachą oglądaliśmy małpy, hipopotamy i inne dzikie zwierzęta. Chcieliśmy zobaczyć tygrysy Białe które widziałem w zeszłym roku, ale niestety już ich nie było. Był za to jeden wielki tygrys o zwykłym ubarwieniu. Piękny. 

W połowie zwiedzania, z powodu późnej godziny, zdecydowaliśmy się na powrót do samochodów. Pożegnaliśmy się przed bramą i w dalszą podróż ruszyliśmy w mniejszych grupach. Po drodze brak turbiny dał się mocno we znaki ekipie z którą wracali Sieraj i Joda. Po drodze musieliśmy zabrać Darię zaś calin Agatę. Chłopaki musieli zaczekać na lawetę jadącą aż z Warszawy.

                                          ..              ..            .. 

Kilka godzin temu dostałem smsa od Jody, że właśnie próbują łapać stopa do Wawy. Gdyby, na tym turnieju była nagroda za najdłuższą podróż to drużyna, która by to wyróżnienie otrzymała musiałaby ją oddać naszym chłopakom. Najpradopodobniej są nadal w drodze. 
Poniedziałek godz. 15:53. 

                                          ..              ..            ..

Wielkie pozdrowienia dla wszystkich i dzięki za wspólną grę. A teraz przypal sobie jeszcze, przypal:):):)!!!

Końcowe wyniki:

1. RJP Squad

2. Uwaga Pies!

3. Uncle John's Band

4. Drehst'n Deckel

5. Grandmaster Flash

6. WD40

7. Altimejt Warsaw Frisbears

8. Astro Disco

9. Zdobywcy Oskarow

10. 9Hills

11. Diskick

12. Fristaszki

13. Discover

14. Bednarska

15. Bez Cisnien


PS: Joda, Sieraj - napiszcie czy dojechaliście i może opowiedzcie waszą przygodę w komentarzach, żebyśmy wiedzieli jak się potoczyły wasze losy od wczoraj. Big Up!

R

PS2: Poniżej załączam kolejną część relacji napisanej tym razem rękoma Jody. Ich podróż była nieco dłuższa i myślę, że warto posłuchać i tej historii:

"......one night in Breslau!!
Otóż turniej dla nas przedłużył się o jedną bardzo długą noc, która zlała się z kolejnym dniem w przpięknym Breslau. Jako, że nie byliśmy zajarani pomysłem oglądania wielkich tygrysów w tamtejszym zoo, po złożeniu namiotu (dziękujemy Calin za dach nad głową) i spakowaniu się do samochodu, wyruszyliśmy. Zabrały się z nami dwie wspaniałe dziewczyny, które chciały szybciej znaleźć się w domach. Problem pojawił się jeszcze we Wrocławiu, kiedy nie mogliśmy znaleźć browarni Spiż. Piwo tam ważone i sprzedawane miało być prezentem dla Taty Darii... niestety, Daria będzie musiała znaleźć jakiś substytut. Jak tylko wyjechaliśmy za tabliczkę zielonego koloru, gdzie przekreślony czerwoną linią był napis Wrocław, za autem Sieraja zaczął pojawiać się i gęstnieć z każdym ujechanym metrem czarny jak smoła dym. Ci najmniej mili kierowcy używali nawet sygnałów dźwiękowych, aby zwrócić naszą uwagę na to, co dzieje sie za samochodem. Zatrzymaliśmy się na pierwszej stacji, próbowaliśmy zdjagnozować usterkę, bez skutku. Auto nie było do końca sprawne już w drodze do Wrocka, ale przynajmniej jechało i nie dymiło. Po krótkim namyśle Sieraj zdecydował, że spróbujemy kontynuować podróż. Posunęliśmy się o kolejnych kilka kilometrów i musięliśmy się zatrzymać - dym ciągnący się za samochodem uniemożliwiał bezpieczną jazdę innym kierowcom, wobec czego musięliśmy się zatrzymać. Ekipy, które odwiedziły zoo, w czasie gdy my zastanawialiśmy się jak dojechać do domu, dogoniły nas. Majka i Calin pozbawili nas współpodróżniczek, a później było już tylko gorz.. ciekawiej :). Zostaliśmy sami. Przemieściliśmy się jeszcze 500 metrów w stronę Warszawy, bar przy którym staliśmy był wystawą miejscowej patologii w najlepszym wydaniu. Ten następny, był o niebo lepszy. Czekaliśmy na lawetę, którą to miał po nas przyjechać znajomy Sieraja. Jak się później okazało, nie mógł nigdzie wypożyczyćtakiego sprzętu, bo była niedziela. Musieliśmy na niego czekać aż do następnego ranka... Nie zastanawiając się długo, zapakowaliśmy czyste gacie do jednej torby, wzięliśmy namiot i ruszyliśmy na podbój Breslau. Złapanie stopa zajęło nam około pół godziny. Zabrał nas student wrocławskiej polibudy. Podwózka nie trwała długo, bo około 10-ć minut, więc zdążyliśmy tylko dokonać krótkiego porównania wrocławskiego i warszawskiego życia studenckiego. Podrzucił nas na same pola marsowe - na nasz camping. Rozbiliśmy namiot i przemieściliśmy się na przystanek tramwajowy. Porzucaliśmy trochę dyskiem i zaraz nadjechał tramwaj. Dowiózł nas prawie w sam rynek. "We Wrocławiu mówi się w rynku, a nie na rynku", prof. Jan Miodek. Znaleźliśmy wypożyczalnię rowerów, ale niestety o tak późnej porze rowerów już nie wypożycza się, dlatego dalsze zwiedzanie zależało tylko od naszych nóg. Pierwsza knajpa w jakiej byliśmy, urządzona była w kubańskim stylu. Zabawiliśmy tam tylko na jedno piwo. Potem dłuższą chwilę rzucaliśmy plackiem w rynku głównym. Zagadał nas jakiś czarnoskóry zajawkowicz, próbował wytłumaczyć nam w co on gra, również przy użyciu frisbee, ale jego angielski był do tego niewystarczający, co spowodowało, że nie mogliśmy sie dogadać. Wymieniliśmy z nim parę rzutów, po czym ruszył w swoją stronę. Cierpieniom poszukiwań kolejnego lokalu dała kres informacja nabyta za 2 zł od miejscowych zawadiaków. Zaproponowali nam niebo - niebo za 2 zł to dobry interes, dlatego tam poszliśmy. Drogę, jak dotrzećdo nieba tłumaczył nam Rumcajs. Nie szło mu zbyt dobrze, pewnie z powodu rewolucji jaką robił w jego głowie wypity alkohol. Pytając przechodniów, odnaleźliśmy niebo. Niebo i blondwłosego anioła stojącego za barem. Lokal przypominał klimatem kluby znajdujące się przy ulicy Dobrej na Powiślu. Bardzo nam przypadł go gusty, tak samo dobrze jak śliczna i bardzo miła barmanka. Spędziliśmy tam kilka desperadosów i kilka rund tequili. Niestety w pewnym momencie zostaliśmy poproszeni o opuszczenie lokalu. Wrota do niebios miały zostać zamkniętymi. Zaproponowaliśmy aniołowi-barmance wypad na drinka po trudach pracy, wytłumaczyła się obowiązkiem prowadzenia samochodu i grzecznie odmówiła. Trudno. Na szczęście, czy też nie, naszą propozycję usłyszało dwóch gości sidzących obok. Od nich dostaliśmy propozycję kontynuowania imprezy w innym barze. Bez zastanowienia przystaliśmy na nią. Po drodze zaczęliśmy wykład o ultimacie i opowiadać całą naszą przygodę z ssamochodem, itd. Okazało się, że tamci goście byli barmanami z tamtejszego Paparazzi, a do nieba przychodzą tylko ze względu na anielską Anitę. W kolejnym lokalu kontynuowaliśmy meksykańsko-desperadosowskie klimaty. Sieraj dał się namówić na sambukę - wciągał opary nosem i w ogóle jakieś dziwne ogarniał jazdy. Ja z kolei, znów uległem urokowi barmanki i próbowałem przeciągnąć ją na stronę mocy ultimate'a. Obejrzeliśmy chyba milion filmików z ultivillage. Każdy lay out był komentowany słowami typu: ale wariaty, ale kozaki i generalnie zachwyt i szał. Jeden z paparazzistów nas opóścił już w końcówce. Zostało nas dzielnych dwóch i Sieraj, który wbijając gwoździe czołem w blat baru nabawił się nowych tatuaży - tym razem nie związanych z ultimate'm. Potem było już tak źle, że zdecydowaliśmy sie odpuścić i już kończyć one night in breslau. Wychodząc blask promieni słonecznych niemal powalił nas na gleby. Jak wampiry próbowaliśmy się przed nim schować - bezskutewcznie. Zostaliśmy odeskortowani na przystanek tramwajowy. Po drodze rzucaliśmy plackiem - nie szło nam za dobrze, ale jak można rzucić jeden dysk do dwóch Sierajów na raz? W tramwaju motywowaliśmy jeden drugiego , aby ustrzec się przegapienia naszego przystanku. Współczuję wszystkim ludziom, którzy jadąc do pracy musieli nas oglądać. Zanim zdeponowaliśmy nasze zwłoki w namiocie odwiedziliśmy sklepik w celu zakupienia towaru na mini śniadanko. Po około dwóch godzinach snu musieliśmy wstać i się ogarnąć. o 12 miała przyjechać po naszą furę laweta, a my byliśmy w ciemnej dupie. Daleko i nieogarnięci. Biorąc prysznic i myjąc zęby unikałem luster, żeby nie załamać się swoim wyglądem. Spakowaliśmy rzeczy i jazda. Najpierw tramwajem. Potem autobusem. Pootem pieszo do wylotówki z Warocka - kciuk w górze, uśmiech i łapanie stopa. Zanim go złapaliśmy, męczyliśmy ludzi na stacji bęzynowej o podwózkę i przeszliśmy chyba z 5 kilometrów. Zaczepialiśmy w aktach desperacji nawet ludzi mijających nas na rowerach.. W końcu sukces. mniej więcej w południe byliśmy w punkcie wyjścia, przy barze gdzie zostawiliśy niepozwalające na przemieszczanie sie nim auto. Bogatsi o stopowo-bałaganiarsko-melanżowe doświadczenia udaliśmy się do owego baru w celu zjedzenia posiłku. Jak tylko zjedliśmy, pojawiła się laweta. Perfect timing - można nauczyćsię go tylko grając w ultimate. Załadowaliśmy furę na lawetę i pocisnęliśmy na Warszawę. To koniec burzliwych przygód dwójki dzielnych frisbearsów. Pożegnaliśmy się w okolicy klubu studenckiego Remont, ja wróciłem na bandycki Mokotów metrem, Sieraj lawetą do Józefowa (kropka).
Do zobaczenia na treningach, joda....."

3 komentarze:

Anonimowy pisze...
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
Zawierucha pisze...

No to chłopaki widzę że naprawdę się nie nudziliście i mieliście kolejny wieczór i noc godną prawdziwego frisbeara

agutka pisze...

może zaczniemy wydawać te nasze turniejowe historie? bo z turnieju na tueniej robi się coraz ciekawiej! ;)
"no bo jak mozna rzucać do 2 Sierajów na raz?" lol